LadyVetinari
Nowy pisarz
Dołączył: 28 Lip 2007
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 17:38, 28 Lip 2007 Temat postu: Fumbe - świat pewnego kota |
|
|
Jeśli wierzyć opowieściom, świat roi się od małych wiosek, w których zwykle, żeby nie powiedzieć ciągle, rodzą się bohaterowie, zdolni uratować świat przed najgorszymi nawet stworami, przybyłymi, aby zepsuć panujący ład i porządek. Najciekawsze zdarzenia rozpoczynają swój przebieg w miejscu określanym zwykle jako „w Avigonie... chyba”, „przy autostradzie E16” lub „nigdy w życiu nie słyszałam tej nazwy. To gdzieś w Afganistanie?”.
Razengard zdecydowanie nadaje się na miejsce odkrycia Tego, Co Uratuje Świat. Razengard jest zapadłą mieściną, którą ktoś, najwyraźniej dla żartu, umieścił nad rzeką Urganą. W Razengardzie urzęduje tylko jeden mag.
Razengardu nie ma na żadnych mapach.
Jednakże... nie urodził się tam bohater. Nie ma żadnej dziewczyny naznaczonej przeznaczeniem, nikt nie znalazł w puszczy magicznego miecza, a dziecko porzucone pod drzwi młyna nie okazało się księciem.
Nie ma szans, aby ta historia była przesyconym romantyczną tajemniczością dramatem.
Będzie wyjątkowa.
- Hrabia Tharanib chce cię zobaczyć, o Inproghuelu.
- Za to mi nie zależy, aby zobaczyć jego – odparła istota wyciągnięta wygodnie na obitym skórą jakiegoś egzotycznego zwierzęcia tronie.
Kapłan siłą woli powstrzymał się od przegryzienia wargi. Inproghuel był Świętym Zwierzęciem Razengardu, co znaczyło, że Zakon Odin-Jang zmuszony jest udostępnić mu swoją świątynie. Od tego zależał ich prestiż.
Bractwu się to nie podobało. Owszem – za sprawą Świętego Zwierzęcia znali daty wszystkich zaćmień księżyca, a nowy stop stali doskonale sprawdzał się przy wytapianiu mieczy, lecz faktem było, że zostali zamknięci w Świątyni z napuszonym, nieuprzejmym i do granic możliwości ironicznym stworzeniem, które uważa, że cały Zakon powstał, aby przynosić mu więcej rzeczy do drapania.
Kapłan, który w tej chwili stał przed tronem Inproghuela nazywał się Sortha i był nowicjuszem. Starsi rangą wyznaczyli mu obowiązek dbania o dobre samopoczucie Zwierzęcia. Same imię „Inproghuel” znaczyło „Wszechwiedzący”, ale między sobą członkowie Zakonu nazywali go „wkurzającym futrzakiem”. Jeszcze tego nie wykrył, co znaczy, że aż taki wszechwiedzący nie jest.
- Aha – przestańcie z tym Inprocośtam. Jestem Draven – powiedział zwierzak, drąc resztki skóry pokrywającej tron. – możesz odejść, Wielki Nosie.
Sortha zadrżał z oburzenia. Miał jedynie dziewiętnaście lat i nie zasłużył sobie jeszcze na tak pogardliwe określenie. Pokłonił się Inproghuelowi i wyszedł z komnaty, zamykając ją na klucz. Nie wiedział, że kiedy ma się niecałe trzydzieści centymetrów w kłębie – a tyle miał Draven – każdy człowiek wygląda ja Wielki Nos, widziany od dołu.
Kot polizał szarą łapę i uśmiechnął się pod wąsem. Nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi tym dziwnym, ogolonym na łyso mnichom, ale dawali mu porządne porcje mięsa i mówili, że wie wszystko, co mu się zdecydowanie podobało.
Oczywiście, od dawna wiedział, że nie jest taki jak zwykłe koty. Zwykłe koty nie umieją mnożyć w pamięci liczb trzycyfrowych. Nie dożywają wieku trzydziestu lat. Prawdę mówiąc, nawet nie myślą.
Draven myślał. Był w tym dobry.
W tej chwili myślał o tym, czy ma równo ułożone szare futerko. Prychnął, zeskoczył na podłogę, podrapał z roztargnieniem dywan i ułożył koło wspaniałego, ręcznie rzeźbionego kominka. Zakon nie narzekał na brak funduszy.
Nagle coś sobie uświadomił.
Szczęk. Klucz. Zamek. Zamknęli go. Na klucz.
Draven nie myślał jak kot. Został wychowany przez ludzi i zachowywał się – zwykle – jak człowiek. Nie wiedział, czym dokładnie jest, ani że na takie stworzenie jak on jest określenie – fumbe – koci demon, ale wiedział jedno: kotów się nie zamyka. Zwłaszcza, jeśli są to wybitnie inteligentne koty.
Wskoczył na stolik znajdujący się przy oknie.
- Kończymy zabawę. Hrabia może się wypchać – mruknął, a właściwie mruknąłby, gdyby pozwalały mu na to drobne szczegóły anatomii. Niestety, natura nie obdarzyła go odpowiednimi strunami głosowymi i musiał komunikować się ze światem za pomocą telepatii.
Spojrzał przez okno, w dół, na szare, zakurzone ulice Razengardu. Jego komnata znajdowała się na drugim piętrze Świątyni. Widział pod sobą co najmniej cztery metry marmurowych kolumn.
Koty nie boją się wysokości.
Ludzie – owszem.
- Cholera – pomyślał Draven. Czuł siłę, ściągającą go w dół. Siłę, która przyrzekała mu, że połamie mu wszystkie drobne kosteczki, kiedy tylko dostanie do w swoje łapska...
Jeszcze raz przemyślał problem. Komnata miała tylko dwa wyjścia, w tym jedno zamknięte. Okno, ze względu na upał, któryś z tych niegrzecznych nowicjuszy otworzył, jednak skok z tej wysokości równa się z głupotą. Zastanowił się, czy może nie zostać. W końcu przez ostatnie kilka tygodni kapłani traktowali go dość dobrze, jeśli nie liczyć tego, że ciągle zawracali mu głowę jakimiś głupotami. Zdecydowanie było to lepsze niż uciekanie przed psami i wyjadanie ze śmietników.
Musiał wyjść. Kotów się nie zamyka. Ponadto, zaczęło mu się trochę nudzić.
Zeskoczył ze stolika i chwycił leżące na sofie poduszki. Jedna po drugiej zrzucał je w dół, modląc się, aby żaden przechodzień nie zauważył stosu, który zaczynał się piętrzyć na równo przyciętym trawniku Świątyni.
Kilka poduszek wydawało się marną osłoną przed potęgą grawitacji, ale powinno wystarczyć. Kot spojrzał na nie z obawą. Zamknął zielone oczy i... stał jak wmurowany w ziemię.
- Inproghuelu? Co robisz?
Draven podskoczył. Koło niego stał ten Wielki Nos, Sortha, czy jak go tam zwali. Najwyraźniej wszedł, kiedy on, głupi, próbował zebrać się na odwagę, aby opuścić Świątynie raz na zawsze.
- To tylko poranne ćwiczenia – zapewnił, wstrzymał oddech i wyskoczył przez okno.
Spadał.
Wiedział, że się nie zabije. Ważył kilka funtów, więc powinien bezpiecznie opaść na poduszki, nie czyniąc sobie większych szkód.
Akurat - wtrącił wrodzony pesymizm.
Słyszał świst, niemal upiorny powiew, zapowiadający mu: nie trafisz w poduszki. Spadniesz na zimną, twardą glebę, złamiesz kręgosłup i będziesz tam leżeć do chwili, gdy jakiś pies się nie wywęszy i nie zechce spróbować, jak smakujesz...
Koty nie giną od wysokości. Koty spadają na cztery łapy.
Prawdziwe koty...
Uderzenie w ziemię poczuł jako nieznaczny wstrząs. Był to pierwszy raz, kiedy skakał z takiej wysokości i miał nadzieję, że ostatni. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się mdłości. Kapłani wyślą pewnie kogoś po niego.
Mała, trzyletnia dziewczynka obserwowała, jak duży, pręgowany kot szarej maści podnosi się z trawnika Świątyni, starannie ogląda, jakby chciał sprawdzić, czy jest cały, po czym zaczyna biec w stronę wschodniej granicy miasta.
- Koociek! – krzyknęła za nim.
Draven odwrócił się.
- Przykro mi, musisz sobie znaleźć innego koćka, ja jestem zajęty. Przez siebie. Wolności, moja muzo!
Biegł przed siebie. Koniec z Inproghuelem. Koniec z siedzeniem ciągle w Świątyni, chociaż, trzeba przyznać, jest ona ładna. Masywna. Dużo kolumn. Najładniejszy budynek Razengardu. Ale kapłani są naprawdę nieznośni...
Draven dziękował w duchu za las. W lesie jest spokojnie, nie ma ludzi, psów, innych, nie-inteligentnych kotów, praktycznie żadnych zagrożeń. Właściwie to, co rosło za Razengardem nie było lasem. Było po prostu miejscem, gdzie rośnie dużo drzew. Ta okolica nie miała duszy lasu, więc wszelkie stworzenia chodź trochę magiczne, trzymały się od niego z daleka. Po przeciwnej stronie miasta rosła prawdziwa dżungla, Tyrrena i tam było niebezpiecznie.
Dravenowi nie przeszkadzał brak magii w powietrzu. W ogóle go nie wyczuwał. Prawdę mówiąc, nawet w magię nie wierzył...
Ostatnie uliczki miasta opuścił biegiem, lecz w miarę zwiększania się gęstwiny zwolnił krok do spokojnego marszu. Wychował się tu i wiedział, że to okolica obfitująca w małe, smaczne stworzenia, w tłuste chomiki i małe ryjówki.
- Wszędzie dobrze, ale w domu... najsmaczniejsze jedzenie jest – pomyślał, szykując się do rozkopania norki z sześcioma małymi, słodkimi chomiczkami.
Przez ponad dwa tygodnie upajał się wolnością, chodził dobrze znanymi mu ścieżkami, polował, spał do południa i dziwił się, że zdołał tyle czasu wytrzymać w zamknięciu. W czasie jednej z częstych drzemek doznał wrażenia, że czegoś mu brakuje.
Kogoś. Kogoś, kto by go słuchał.
Tęsknił za ludźmi. Bo co mu możliwość przekazywania myśli, skoro nie ma się komu pochwalić?
- Muszę z kimś porozmawiać. Bo oszaleję. Cywilizacji, moja muzo! – pomyślał pewnego dnia, spacerując między drzewami. Nazwał to miejsce Oazą, lecz teraz przyszło mu do głowy, że nie jest to najbardziej rajskie miejsce na świecie.
- Znajdę wieśniaka, który wierzy w coś innego niż te magiczne zabobony. We wsiach jest dużo myszy, są kurczaki, drzewa i są ludzie.
Ludzie potrzebują ludzi. Koty o umyśle człowieka także potrzebują ludzi.
Od tej pory Draven czatował przy wiejskiej drodze. Czasami ktoś przejeżdżał koło niego, ale zwykle byli to tędzy kupcy lub wędrownicy o twarzach wiecznych cyników. Z cynikami trzeba uważać, bo ich poglądy rozprzestrzeniają się jak plaga.
Znudzony kot obserwował jak zbliża się kolejny wóz kupiecki. Wydawało mu się, że wszyscy ludzie są starymi, grubymi kupcami. Spojrzał obojętnie na siwą klacz, która wolno, bardzo wolno przemierzała drogę. Najwyraźniej jej właścicielowi nie zależało na szybkości.
Woźnica, tęgi mężczyzna po czterdziestce, nawet nie spojrzał na wygrzewającego się kota. Siedząca obok niego dziewczyna o wyglądzie zagłodzonego patyczaka interesowała się jedynie fiolką, którą trzymała, starannie badając jej zawartość.
Ku swojemu zdumieniu, Draven wiedział, co to jest.
- Katium. Alchemiczka – pomyślał obojętnie.
Spojrzał jeszcze raz na odjeżdżający wóz.
- Alchemiczka... – powtórzył. Coś zaskoczyło. – Czekajcie na mnie!!!
_________________________________
O szczere oceny proszę.
|
|