helcia.
Nowy pisarz
Dołączył: 27 Gru 2007
Posty: 33
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: hrubieszów.
|
Wysłany: Nie 0:15, 06 Sty 2008 Temat postu: Nawet martwa miłość nie umiera. |
|
|
Moje oczy są oczami wariata,
kiedy spotykają się z twoimi oczami.
Poznałem ją dawno temu. Właściwie to sam nie pamiętam, kiedy to było, ale wiem, że znam każdą jej cząstkę, każdy jej ruch, kiedy rano robi sobie kawę.
Pierwszy raz spotkałem ją w parku, gdy siedziała na ławce. Poprosiłem ją o papierosa, a dała mi nawet zapalniczkę. Dlatego ją pokochałem. Ona dawała z siebie wszystko, w zamian nie oczekiwała nic, bo wystarczała jej świadomość, że potrafi kochać. Nie liczyło się, czy jej uczucie jest odwzajemnione. Ale teraz wie, że jest, że kocham ją tak, jak nikogo nigdy nie kochałem, że mógłbym za nią oddać własne życie, gdyby taka była potrzeba.
Jej oczy są piękne i takie pełne kompletnego obłędu. Kiedy na mnie patrzy czuję, że zna każdą moją tajemnicę i boję się kłamać, bo nie wytrzymałbym, gdyby poczuła się skrzywdzona, kiedy pomyślałaby, że nie jestem jej wart.
Nie interesowały ją pieniądze, ani żadne dobro materialne. Wiele razy powtarzała, że nie potrzebuje niczego oprócz mnie i własnej osobowości, ale ja i tak kupowałem dla niej najdroższe prezenty, żeby sprawić jej przyjemność. Wkładała te piękne, błyszczące korale, żeby nie robić mi przykrości, bo tak naprawdę irytowała ją biżuteria, kosmetyki, wszystko. Niektórzy nazywali ją Dzieckiem Kwiatu, ale ona zawsze kręciła głową z uśmiechem i zaprzeczała.
- Jestem tylko Amelią.
Była, jest i będzie Amelią, moją własną, prywatną Amelią. Kiedyś, gdy siedzieliśmy na huśtawce w pobliskim parku, powiedziała mi, że nie jest pewna czy ciągle jest sobą. Stwierdziłem, że bredzi i przytuliłem ją do siebie ze śmiechem, ale ona odsunęła się i spojrzała na mnie tymi zielonymi, kocimi oczami.
- Nie, mówię poważnie. Nie widzisz różnicy, która we mnie zaszła?
Zaprzeczyłem, niepewny do czego zmierza, a ona wstała z huśtawki i zmierzwiła ręką rude włosy. Była blada, jedynie taką zmianę zauważyłem. Ostatnio mało jadła, to też zauważyłem. Coś jeszcze?
- Nie, nie możesz widzieć różnicy... - szepnęła, jakby do siebie. - To się dzieje we mnie, rozumiesz? We mnie, w środku, coś jest nie tak, każdy zmysł drga, nie wiem co się dzieje, gubię się w samej sobie, nie mogę odnaleźć drogi do domu.
Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Nie odpowiedziałem, a potem nigdy nie wracaliśmy do tego tematu. Wszystko było jak dawniej, oprócz tego, że zaczęliśmy częściej wychodzić z domu. Chodziliśmy na długie spacery za miasto, czasami zostawaliśmy tam na noc, śpiąc pod gołym niebem. Oglądaliśmy gwiazdy i dawaliśmy im nazwy. Ja jedną nazwałem Amelią, a ona stwierdziła, że ta, tuż obok niej, migająca lekko, to jestem ja. Świeże, nocne powietrze dawało nam siły na nowy dzień, by tak ciągle zaczynać od nowa.
Dalej obserwowałem ją rano, kiedy tylko wstawała z łóżka. Już nie robiła kawy, teraz parzyła herbatę.
Pewnego dnia zaprowadziła mnie na dach naszego dziesięciopiętrowego bloku. Przestraszyłem się trochę, ale kiedy po chwili wtuliła we mnie swoje małe, kruche ciałko, poczułem, że wszystko jest w porządku. Usiedliśmy tam i obserwowaliśmy wszystko na dole. Ludzie byli tacy mali, wszystko było maleńkie.
- Zobacz - szepnęła. - Oni, tam na dole, dreptają w tą i z powrotem, zupełnie jak mrówki. Tylko, że mrówki chcą budować sobie świat, a oni niszczyć.
Miała całkowitą rację, więc kiwnąłem głową i wziąłem w palce kosmyk jej miękkich włosów. Zawsze pachniały miętą i brzoskwiniami, tworząc woń, której nigdy w życiu nie zapomnę. Kiedy wtulałem się w jej włosy, czułem się szczęśliwy, że należą wyłącznie do mnie i modliłem się do Boga, żeby to się nigdy nie zmieniło.
Miłość jest szalona. Miłość jest piękna. Jest też jedyna, nieskazitelnie czysta. Nieważne jest czy dłonie, w których ona spoczywa, w których żyje, są czyste - miłość zawsze jest najbielsza, bez żadnej, nawet najmniejszej plamki. Nie zabrudzi jej żadna gorzka czekolada, żadna szminka, żadne oczy wiercące w niej dziurę. Miłość nie zginie nawet, kiedy będzie martwa.
Strach przed miłością jest jedną z najnormalniejszych rzeczy na świecie. Boimy się jej dotknąć, boimy się wziąć ją na swoje ramiona, myśląc, że będziemy musieli dźwigać ją przez całe życie. A ona jest lekka jak piórko, choć mieści w sobie niezliczenie wiele szczęścia. Nawet jeśli będzie tak ciężka, jak największy głaz we wszechświecie, jak wszystkie planety powiązane ze sobą grubym sznurem, nieważne! Bo można nieść ją we dwoje, ocierać sobie wzajemnie pot z czoła wielką chustą, a potem odpoczywać razem w cieniu topól. Nieważne, jak bardzo nieszczęśliwie będziecie się czuć, widząc jak Miłość wychodzi z waszego domu i trzaska głośno drzwiami, nieważne są łzy wchłaniające się w poduszkę, kiedy nie wiadomo, co wybrać: Miłość czy święty, nienaruszony spokój?
Ważny jest uśmiech, kiedy Miłość puka delikatnie w drzwi i wkrada się do sypialni, przepraszając, mówiąc, że kocha, że zostanie, nie opuści. Ważne są tylko drogi, którymi chadzało się serce, nie te, które przemaszerował szybko umysł.
A ja wiedziałem, że kocham ją najbardziej, że Miłość jest z nami ciągle, choć czasami nie wie za bardzo, jak się zachować. Czy uciec z płaczem, czy pogłaskać nas po głowie i przytulić, czy nawrzeszczeć i powiedzieć "nie wrócę". Ale zawsze wraca, bo wie, że tylko u nas znajdzie tak bezpieczne miejsce na swoje życie.
Chociaż czułem, że coś się zmienia w nas, a raczej w Amelii, to ciągle patrzyłem na nią z zachwytem każdego poranka, ciągle szeptałem czułe "kocham cię" do jej małego uszka. Wiedziałem, że to jest najważniejsze w każdej burzy, która nadchodzi na związek, a przeczuwałem, że czarne chmury się zbliżają. Dopiero później zrozumiałem, że to nie nad nami były te chmury, one czyhały tylko na nią, tylko jej jednej chciały. Nie domyślały się jednak, że zawsze jestem z nią, że jesteśmy jednością, więc i na mnie będzie padał deszcz.
Coraz mniej mówiła, a kiedy już otwierała usta, wychodziły z niej słowa, których nie rozumiałem, wydawało mi się, że rozmawia z kimś, kogo wcale nie ma i że tylko on może zrozumieć jej mowę. Byłem przerażony, kiedy powiedziała, że nadchodzi klęska i że niedługo zginiemy. Ona mówiła tak, jakby przemawiały przez nią jakieś nieznane mi siły, które chciały coś nam ogłosić.
Ciągle chodziliśmy do parku na naszą zniszczoną huśtawkę, często też spaliśmy na obcych nam łąkach pod znanym nam, niekończącym się niebem. Nie mówiłem nic, jedynie ona szeptała, że mnie kocha, żebym nie zapomniał nigdy o jej sercu. Jak mógłbym zapomnieć? Przecież to było także moje serce. Moje małe, bijące serce...
Kilka razy jeszcze byliśmy razem na dachu, jednak ona coraz częściej podchodziła do krawędzi, a ja piekielnie się o nią bałem, więc powiedziałem, że nigdy więcej tam nie pójdziemy. Ale kiedyś przyszła do mnie i poprosiła. Pracowałem wtedy nad jakimś tekstem, weszła po cichu do pokoju i postawiła przede mną gorące kakao.
- Chodźmy na dach, muszę spojrzeć na świat... Proszę, to dla mnie ważne.
Ustąpiłem i zaczęliśmy tam przebywać wiele godzin dziennie, całe wieczory siedzieliśmy wtuleni w siebie, patrząc na Berlin z góry, jak z Niebios.
Moje serce coraz częściej dawało znać, że coś złego się do nas zbliża, że coś się stanie, a ja muszę się na to przygotować. Nie chciałem, żeby nasza miłość się skończyła, nie chciałem stracić Amelii tak samo, jak nie chciałem, żeby ona straciła mnie. Wiedziałem, że jakiekolwiek słowa padłyby z jej ust - zawsze będzie mnie kochać. Przecież miłość nie umiera.
Pewnego dnia, gdy wracałem od kolegi, spojrzałem w górę, właściwie nie wiem dlaczego. Na dachu wieżowca stała Amelia i spoglądała na mnie lekko zamglonym wzrokiem. Pobiegłem szybko na górę i ściągnąłem ją stamtąd. Nakrzyczałem na nią, a potem przytuliłem mocno do siebie.
- Bałem się.
- Ja też.
Potem jeszcze wiele razy ją stamtąd ściągałem. Przestraszoną, oniemiałą, nie wiedzącą, co tam robiła. Wiedziałem już wtedy, że coś jest nie tak, ale bałem się powiedzieć tego na głos. Jeżeli uwierzymy we własne słowa, staną się one prawdą. A prawdy nie zniszczy nic, tak samo jak miłości.
Kołysaliśmy się na huśtawce, kiedy zaczęła płakać i wtuliła się we mnie całym swoim ciałem.
- Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię... - szeptała, jakby było to jakieś zaklęcie, jakby cały świat zależał od tych słów. Jakby to te słowa były światem, jedynym jaki istnieje.
Pocałowałem ją w czoło i wdychałem zapach jej brzoskwiniowej mięty.
Kiedy następnego dnia stałem w kuchni i czekałem, aż zagotuje się woda, poczułem jak jej drobne palce zaciskają się na mojej dłoni. Odwróciłem się i przeraziłem jej wzroku.
Zaciągnęła mnie na dach, na jego krawędź. Jeden niewłaściwy ruch wystarczyłby, byśmy zaczęli wirować w powietrzu, a w końcu opadli martwi na chodnik. Popatrzyłem na nią, zagłębiłem się w jej zielone oczy, które tak kochałem.
- Chodź, teraz czas, żebyśmy nauczyli się latać... - szepnęła.
A potem lataliśmy i lataliśmy, opadaliśmy i leżeliśmy, śmiejąc się do chmur, skaczących po wszechświecie.
Bo miłość nie umiera nawet, gdy jest martwa.
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą.
Nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego.
Nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje (...).
|
|